Tekst ukazał się w numerze „Przeglądu politycznego”.
Anna Wolff-Powęska
Gdańsk jest miastem, miastem, w którym jak w soczewce skupiły się wszystkie sprzeczności, paradoksy i dialektyka historycznego losu.
Minione stulecie, które wyłoniło się po I wojnie światowej, pozostawiło Europie w spadku mozaikę etniczną, wyznaniową oraz cywilizacyjną, odległą od zasady głoszonej przez Johanna Gottfrieda Herdera, wedle którego „najnaturalniejszym” jest takie państwo, które „stanowi jeden lud o jednym charakterze”. Z kolei deportacje i wypędzenia, przesiedlenia i masowe migracje, które były konsekwencjami II wojny światowej, stworzyły świat, gdzie dominowały zraniona pamięć, poczucie wykorzenienia, potrzeba zadomowienia, wzajemne pretensje i żądania rekompensaty, w skrajnym przypadku rewanż. Najbardziej dotkliwie odczuły to narody Europy Środkowo-Wschodniej, które odzyskały lub uzyskały państwowość po 1918 roku, przeżyły piekło II wojny światowej, a ich powojenny los określiły Jałta i Poczdam. W oku tego cyklonu znalazła się Polska, a miastem, w którym jak w soczewce skupiły się wszystkie sprzeczności, paradoksy i dialektyka historycznego losu okazał się Gdańsk.
Przerwane dziedzictwo
Co z tym Gdańskiem?, Czy władze Gdańska chorują na proniemieckość? pyta w Do Rzeczy zatroskany Piotr Semka. Czy Gdańsk chce do Niemiec? – takim tytułem zachęca Michał Karnowski do kupienia numeru tygodnika Sieci. Przynętą ma być okładka, a na niej prawdziwe mixtum compositum. Donald Tusk jako reprezentant Europy, zamordowany prezydent Paweł Adamowicz, obecna prezydent Aleksandra Dulkiewicz, Pomnik Obrońców Wybrzeża na Westerplatte oraz Pomnik Poległych Stoczniowców w 1970 roku, tramwaj z tablicą „Danzig”, w tle zaś flagi ze swastykami. Publicyści prawicowych mediów prześcigają się w upowszechnianiu opinii, iż w Gdańsku niemieckość widać na każdym kroku, a to, co polskie, nie jest pielęgnowane. Mnożą się wypowiedzi polityków, którzy, jak posłanka Krystyna Pawłowicz, powątpiewają: Czy w Gdańsku w ogóle mieszkają jeszcze Polacy?, a jej post na temat niemieckiej Republiki Gdańskiej stanowi tylko jeden z elementów puzzli, mających składać się na obraz wojny Gdańska z Polską.
Nasilające się ostatnio w mediach publicznych i społecznościowych ataki na rzekomą „niemieckość” i „niemieckie fascynacje” Gdańska budzą niepokój i jednocześnie pytania: co motywuje do wyciągania z lamusa historii antyniemieckich haseł i peerelowskich klisz propagandowych? Gdzie byli ci, którzy dzisiaj nadają ton tej nagonce, kiedy po przełomie 1989/1990 roku na tzw. Ziemiach Zachodnich i Północnych, owym kulturowym przekładańcu, gdzie nawarstwiały się różne doświadczenia historyczne, toczyły się debaty, aktywizowały lokalne i regionalne środowiska, mnożyły inicjatywy edukacyjne, a mieszkańcy tych ziem odkrywali na nowo kulturową wielowarstwowość swych „małych ojczyzn”?
Nie mam wątpliwości, że powrót do retoryki obowiązującej we wczesnym PRL oznacza, że ci, którzy atakują dzisiaj Gdańsk, pojmują nie tylko odmiennie dziedzictwo kulturowe tego miasta. W jeszcze większym stopniu inaczej myślą o polskości i pamięci historycznej, nie mówiąc już o tym, że różnią się w odpowiedzi na pytanie, czym w ogóle jest patriotyzm.
Spuścizna zawsze podlegała wartościowaniu, to jasne. Można ją postrzegać jako utrudnienie lub fundamentalną wartość w życiu społecznym. Władze Polski Ludowej odrzucały ze względów narodowych (oraz klasowych) wszystko, co wiązało się z kulturą niemiecką, ścierano „pokost” obcego krajobrazu i podejmowano kroki służące przezwyciężeniu deficytu więzi między duchową tradycją nowych mieszkańców a zewnętrzną urbanistyczną strukturą miast. Z kolei rządzący PiS traktuje „proniemieckość”, by stygmatyzować przeciwników i naznaczyć ich piętnem „odszczepieńców”, „zdrajców ojczyzny”, „obcych” etc.
Pomysłodawcy i wykonawcy tej nagonki przeoczyli więc fakt, mniej lub bardziej świadomie, iż nowi mieszkańcy Gdańska i innych podobnych miejsc opuszczonych przez wysiedlonych Niemców po 1945 roku przepracowali i mają już za sobą podstawowe fazy towarzyszące zwykle adaptacji przesiedlonej ludności do nowych warunków. Myślę tu o poczuciu obcości i odrzuceniu niemieckiego dziedzictwa, oswajaniu się z obcą spuścizną materialną i duchową i wreszcie jej integrowaniu z własnym kluczem znaczeń i włączania do świata swoich wartości kulturowych.
Bo spory o spuściznę można wykorzystać do pogłębienia współpracy, a można też sprowadzić ad absurdum: co należy do polskiej, a co do niemieckiej historii na ziemiach, gdzie etniczna i kulturowa afiliacja była często niejednoznaczna i nie do rozstrzygnięcia? Jak ocenić relację zabytku z otoczeniem, które uległo zmianie? Czy topolowa aleja zasadzona przez pruskiego junkra jest polska czy niemiecka? Gdzie przebiega granica między dominacją „polskiego” i „germańskiego” ducha? W toku rozlicznych konferencji międzynarodowych jej uczestnicy, zatroskani o kulturę historyczną pogranicza, pytali, co zrobić, gdy fundatorem był Niemiec, architektem Włoch, a ziemia należała do Polaka?
Strażnicy lokalnej pamięci
Zamordowany 13 stycznia 2019 roku prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, gdańszczanin, którego rodziców wysiedlono z Wileńszczyzny, czuł się w szczególny sposób spadkobiercą wielowarstwowej historii swego miasta. Marzył, by z dumnej i tragicznej przeszłości wyciągnąć mądrą lekcję na przyszłość. Nie rozpoczynał jednak swej pracy na ziemi jałowej. Jak wiemy, przełom demokratyczny 1989 roku, a nade wszystko normalizacja sąsiedztwa polsko-niemieckiego wpłynęły zasadniczo na sposób obcowania z materialnym i duchowym dziedzictwem niemieckim. Na całym polskim obszarze pogranicza kulturowego rosło stopniowo zainteresowanie zderzeniem różnych doświadczeń nie tylko w wymiarze regionalnym i lokalnym, lecz również europejskim i globalnym.
Lata dziewięćdziesiąte przyniosły więc mnogość lokalnych ośrodków badań, dokumentacji, wydawnictw naukowych popularyzujących różnorodność odziedziczonej spuścizny wielu narodów, uznaną w końcu za bogactwo i przedmiot dumy tych ziem. Klimat sprzyjający otwarciu stworzyli ludzie – entuzjaści, miłośnicy historii, muzealnicy, nauczyciele, archiwiści, animatorzy kultury, naukowcy, dziennikarze, budziciele lokalnej tożsamości. Uznali oni, że ich poczucie bycia u siebie, przynależności do miejsca, gdzie brakuje grobów ich przodków, można umocnić poprzez wiedzę o przeszłości byłych mieszkańców i ich bagażu doświadczeń.
Władze Gdańska, podobnie jak Wrocławia, Szczecina i wielu pomniejszych miejscowości, kierowały się przekonaniem, że demokratyczna tożsamość wymusza godzenie wielu obrazów przeszłości. Określenie własnej tożsamości jest bowiem, jak określała Barbara Skarga, niekończącym się procesem, pełnym niepewności, pytań, konfliktów. Ci, którzy postrzegali siebie jako strażników lokalnej pamięci, rozpoczęli pracę wokół pytań, kim są byli mieszkańcy miasta i skąd pochodzą jego obecni mieszkańcy. Motywowała ich potrzeba dialogu, poznania sąsiadów, wypracowania poczucia dumy z różnorodności tradycji. Rzesze anonimowych aktorów, którzy zaangażowali się w budowę nowego kapitału symbolicznego miast o zróżnicowanych korzeniach historycznych, poczuły się spadkobiercami odziedziczonego krajobrazu kulturowego i kontynuatorami lokalnej pamięci. Stałe interakcje między ludźmi, architekturą i krajobrazem kulturowym zmieniają bowiem poczucie przynależności.
Każde z tych miast, ich władz i mieszkańców, poświęciło wiele lat na debatę o przeszłości miejsc, w którym przyszło im żyć. Miasto bowiem to nie tylko zabudowa, ale i przestrzeń mentalna, system wyobrażeń i historycznych symboli budujących więzi. Kiedy w Szczecinie w 2003 roku znaleziono podczas prac remontowych tablice z napisami w języku niemieckim, poświęcone zasłużonym niemieckim patronom ulic i placów, rozwinął się spór, co uczynić z tym „odkryciem”. Zwyciężyła postawa tych osób (jak choćby kierownik Oddziału Konserwacji Zbiorów Książnicy Pomorskiej dr Wojciech Łopuch), które uznały, że to część ikonografii i symboliki miasta i należy się jej szacunek, bo „należy do tradycji europejskiej”. To wtedy przewodniczący komisji kultury szczecińskiej Rady Miasta Paweł Bartnik zalecał: Uratujmy, co się da uratować, odkryjmy co się da odkryć, żeby niemiecka historia Szczecina była czymś normalnym.
Taka perspektywa stała się ważnym elementem pojednania polsko-niemieckiego. Zainicjowany już w 1997 roku we Wrocławiu projekt Wrocławskość – budowanie tożsamości miał integrować ludzi o różnych korzeniach, a promocja „miasta spotkań” różnych kultur i tradycji, gdzie urodzili się Edith Stein i Dietrich Bonhoeffer, zmuszała do łączenia tradycji protestanckiej, judaistycznej i katolickiej. Gdańscy pisarze Stefan Chwin i Paweł Huelle mają niezaprzeczalne zasługi w poszukiwaniu wspólnej płaszczyzny spotkania polsko-niemieckiego poprzez przeżycia estetyczne, „zanurzenie w rzeczach”, eksponowanie detali kultury materialnej jako spotkania z przeszłością. Dzięki takim ludziom zanikła konfrontacja między ideologią germanizacyjną i polonizacyjną. W ślad za tym diametralnie zmieniła się relacja między tym, co „swoje” i „obce”.
Pamięć potrzebuje wielogłosu. Zdefiniowanie tożsamości historycznej takiego miasta pogranicza jak Gdańsk pozostaje nieustannym wysiłkiem na rzecz mnożenia własnego kapitału symbolicznego, przy jednoczesnym uszanowaniu różnych tradycji. W ciągu ostatnich dekad rodziła się w mieście nad Motławą postawa otwartości: weryfikacji i odrzucania starych mitów, jak i powoływania nowych. Piszę o tym ostrożnie, ponieważ nowa tożsamość jest ciągle przedmiotem negocjacji. Obywatelska polityka historyczna pozostaje przecież domeną sporów i rywalizacji.
„Polskość” versus „niemieckość”
Nie wiem, czy celem rządzących było upokorzenie Gdańska, czy „tylko” przywołanie do porządku jego władz i mieszkańców, kiedy uruchomiono propagandową nagonkę niemal nazajutrz po pogrzebie zamordowanego prezydenta miasta (Gazeta Polska, 30.01.2019). Tak czy owak, w tle dotychczasowego sporu o Muzeum II Wojny Światowej oraz Europejskie Centrum Solidarności wspierające PiS media wytoczyły nowe działa w walce o „rząd dusz”. Patriotyzm, tożsamość, polskość – wszystkie te pojęcia, których rozumienie ulegało w dziejach państwa i narodu ciągłym przeobrażeniom, zostały potraktowane jako zawołania bojowe, by zantagonizować społeczeństwo i wykluczyć ze „wspólnoty narodowej” tych, którzy stali się celem wspomnianej nagonki. Odpowiednio do tego nadano różne funkcje „niemieckości bądź „proniemieckości”. W repertuarze propagandowym takie zarzuty funkcjonują bowiem jako obelga i stygmatyzacja przeciwnika, mają nie tylko dezawuować osiągnięcia miasta, lecz przede wszystkim służyć manichejskiemu przeciwstawieniu w wewnętrznej walce politycznej „prawdziwych” Polaków zwolennikom uprawiania polityki „na czworakach”, tym, którzy „wypisali się z polskości”.
Dychotomia: „polskość” – „niemieckość” jest więc kolejnym w niewyczerpanym repertuarze władzy określeniem relacji rządu i opozycji. Potencjał tych niedookreślonych pojęć jest tak szeroki, że można manipulować nimi w zależności od sytuacji politycznej i okładać jak cepem, podkładając dowolne treści. Nie sposób więc dyskutować racjonalnie z forsowaną w mediach prorządowych jedynie słuszną wykładnią „polskości” Gdańska. Nie ma wątpliwości, że bezrefleksyjne posługiwanie się terminami „niemieckość” czy „polskość” nie wyjaśnia istoty tych pojęć. Oba służyły w historii Niemiec i Polski oraz we wzajemnych stosunkach obu narodów wielorakim celom. Najczęściej obciążone były po obu stronach granicy uprzedzeniami i opierały się na negatywnych stereotypach, konstruowanych w ciągu minionych dwustu lat. Na ogół wiązały się też z pytaniami, co jest typowo polskie i niemieckie, pytaniami o mentalność, „charakter narodowy”, o odrębną drogę historyczną obu narodów. Częstotliwość stawiania sobie tego rodzaju pytań stanowi znak rozpoznawczy, wyróżniający narody o zakłóconej samoświadomości, przerwanej ciągłości kulturowej. Trudno sobie bowiem wyobrazić chociażby Anglików, którzy by tak uporczywie konfrontowali się z pytaniem o swą „angielskość”.
Co mają na myśli dzisiaj nadawcy haseł o „niemieckości” Gdańska i kogo w tym względzie reprezentują? Skojarzenia Polaków na temat „niemieckości” są niezwykle zróżnicowane, w zależności od wykształcenia, osobistych doświadczeń, wieku i płci. Według badań prowadzonych w ramach projektu Barometr Polska-Niemcy pod kierunkiem dr Agnieszki Łady od lat rośnie w Polsce pozytywna ocena Niemców i ich akceptacja we wszystkich rolach społecznych. Polacy nie mają nic przeciwko Niemcom w rolach neutralnych, takich jak mieszkaniec czy sąsiad oraz bardziej emocjonalnych i osobistych – jak przyjaciel czy członek rodziny. Wielu młodym Polakom „niemieckość” kojarzy się obecnie z dobrym piwem, dobrymi autami, Bundesligą. Jednak dla wyznawców kolektywnej winy Niemców, Niemców jako odwiecznych dłużników, asocjacja z zachodnim sąsiadem w XXI wieku oznacza bardziej Drang nach Osten, krzyżak, faszyzm, zaborczość aniżeli Tomasz Mann, Jurgen Habermas, federalizm, czy konstytucja RFN.
Przed laty świadomi niemożności udzielenia jednej ani tym bardziej jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o treść „niemieckości” organizatorzy wystawy w Norymberdze Was ist deutsch? doszli do słusznego wniosku, iż najbardziej niemieckie jest samo pytanie o istotę niemieckości. Każdy musi sam sobie na nie odpowiedzieć. Wiele zależy od tego, kto je zadaje i kto odpowiada. Inaczej reaguje bowiem kultura, sztuka i zupełnie inaczej polityka. Każda próba odgórnego narzucenia definicji kończyła się w przeszłości tragicznie. Definiowanie, kto jest Niemcem, kto Aryjczykiem, a kto Żydem, wyznaczyło kierunek nazistowskiej polityki.
Nie trudno dociec, jak rozumieją „polskość” ci, którym wydaje się, że z mocy suwerena mają monopol na jej definiowanie i wyznaczanie kryteriów. Nie spełnia ich nikt, kogo wsadzono do szuflady demoliberalizmu i lewactwa. Profesor Zdzisław Krasnodębski głosi od lat, iż prominentny gdańszczanin, premier Donald Tusk ma problem z „polskością”. Równie zasłużony dla „dobrej zmiany” intelektualista, historyk Andrzej Nowak, zatroskany o przyszłość „polskości”, kreśli apokaliptyczną wizję narodu, przypisując Donaldowi Tuskowi i jego formacji działania prowadzące do ubojni polskości. Malejący przyrost naturalny w powiązaniu z otwartością na „obcych” traktuje jako „zdradę łańcucha pokoleń”. Jeśli bowiem zrezygnujemy z poszanowania tego rdzenia kulturowego tworzącego polskość od przeszło trzydziestu pokoleń, to polskość się skończy. Wielokulturowość jest tu więc postrzegana jako skaza na „polskim domu”. Ten dom ma być, jak pisze Nowak, bezpieczny, wolny od „tzw. uchodźców”. Trzeba więc zamknąć drzwi, jeśli goście są nieproszeni.
Z kolei historyk i polityk, zasłużony dla oficjalnej polityki historycznej po 2015 roku, piętnujący jako recenzent rzekomy deficyt polskości Muzeum II Wojny Światowej, Jan Żaryn ogłosił, przed laty, że bez nauczania Jana Pawła II, bez jego autorytetu, nie może być polskiej polityki historycznej lub będzie ona jałowa. Dobrał starannie cytaty Papieża, świadomie pominął jednak najważniejszą wypowiedź, a mianowicie słowa, w których Jan Paweł II zauważył: Miłość ojczyzny przyznaje wszystkim innym narodom takie same prawa jak własnemu, a zatem jest drogą do uporządkowania miłości społecznej oraz że polskość to w gruncie rzeczy wielość i pluralizm, a nie ciasnota i zamknięcie.
Wszelką dyskusję ucina doradca Prezydenta RP, również z tytułami naukowymi, Andrzej Zybertowicz. „Polskość” posiada na wyłączność formacja Prawa i Sprawiedliwości, mająca z narodem „serdeczny związek krwi”: Tworzymy bowiem idącą pod prąd lewacko-liberalnej poprawności politycznej alternatywę dla wizji świata bez religii, bez narodów, bez patriotyzmu, bez rodziny jako kośćca tkanki społecznej […] Rzecz w tym, że jeśli dobra zmiana przegra, to walec około globalistyczny, walec demoliberalnych konwulsji, choć zwichrowany, może doprowadzić do sytuacji, w której kolejnej szansy na rekonstytucję narodu polskiego nie będzie. Może wygrać projekt Unii, która Polskę „zmodernizuje” przez depolonizację i dechrystianizację. Bez sukcesu „dobrej zmiany” nie będzie zatem nie tylko narodu polskiego, lecz być może nawet tkanki narodotwórczej zdolnej do kolejnego zrywu.
„Przychodzimy w imieniu Polski”
Przed laty Paul Ricœur zwrócił uwagę, że kłamstwo polityczne posługuje się fałszywym stereotypem, zatajeniem i krętactwem, sztuką perswazji, która jest duszą propagandy, a polega na stopieniu wierzeń, obyczajów, pojęć i wyobrażeń w nierozróżnialną masę, tworzącą gładką, zaskorupiałą powierzchnię, nieprzenikliwą dla rozkładowego działania refleksji i krytyki. Toteż trudno, powtórzę, dyskutować z kłamstwami „z zimną krwią”, negującymi oczywiste fakty, z pisaniem na nowo historii, by stygmatyzować przeciwnika lub kreować wroga. Ławo jednak dostrzec, że za fasadą nagonki na Gdańsk kryją się czytelne motywacje i intencje. Nie pojawiły się one jak deus ex machina. Liderzy „dobrej zmiany” – przypomnę – sięgnęli do starego, wypróbowanego repertuaru środków, by legitymizować swe rządy.
Zgodnie z tą logiką miasto, które opiera się władzy uznającej siebie za największego krzewiciela polskości, musi być antypolskie. Skoro zaś polskość jest antytezą niemieckości, to wniosek nasuwa się sam: gdańskie władze i ich wyborcy muszą afirmować niemieckość, za co powinni być ukarani, gdyż w Gdańsku mamy do czynienia z oczywistą rebelią (Krystyna Pawłowicz).
Wśród czynników decydujących o wymowie tej nagonki kilka zasługuje na szczególną uwagę. W minionych trzech dekadach wiele miejscowości polskiego pogranicza kulturowego zadbało o zintegrowanie niemieckiego dziedzictwa i uznanie go za depozyt wymagający pielęgnacji. Nie znalazły się one jednak pod pręgierzem krytyki rządzącej partii. Mają bowiem to szczęście, że wśród ich prominentnych obywateli nie ma Donalda Tuska i Lecha Wałęsy To ich biografie są jednym z powodów wojny rządu z Gdańskiem. Donald Tusk jako przeciwnik polityczny i Przewodniczący Rady Europejskiej, któremu przypisano całe „zło liberalizmu i Europy”, oraz Lech Wałęsa, legenda „Solidarności”, którego biografię piszą przedstawiciele obecnej władzy na nowo, stanowią syntezę wszystkiego, co jest w słowniku politycznym PiS godne potępienia.
Piotr Semka, z Do Rzeczy, zasłużony dla pisowskiej polityki historycznej, w swej aktualnej opowieści na temat Gdańska stawia odpowiednio akcenty, nie wali obuchem (nr 25, 16.06.2019). Ale jego historia sporów o Gdańsk to przedstawiona w karykaturalny sposób wizja dziedzictwa kulturowego Gdańska premiera Donalda Tuska. Tusk prezentowany jest jako inicjator dwóch największych projektów muzealnych pomyślanych jako placówki z morałem – od walki narodów między sobą lub walki z komunizmem do integracji europejskiej. Muzeum II Wojny Światowej oraz Europejskie Centrum Solidarności jawią się zatem jako pomysły obarczone genetyczną skazą. Można przypuszczać, że kierownictwo tych muzeów przypadło jakiejś mafijnej grupie. Nie kompetencja, lecz znajomość z Donaldem Tuskiem miała decydować o objęciu stanowiska dyrektora Muzeum II Wojny Światowej przez profesora Pawła Machcewicza, a ECS przez Basila Kerskiego.
Bardziej łopatologicznie o Gdańsku piszą autorzy Sieci (nr 26, 01.07.2019). Temat tygodnia: Wojna Gdańska z Polską to nagromadzenie pomówień anty-niemieckich rodem z PRL, gdy wrogość wobec Niemców stanowiła integralny element wychowania Polaków, czynnik kształtujący patriotyzm, element polskiej racji stanu. W dzisiejszym, antyniemieckim żargonie słyszę również echo haseł podnoszonych przez wszystkie ugrupowania po 1989 roku, które koncentrowały się na wzbudzaniu wrogości wobec Niemiec. W ich repertuarze były zarówno wezwania, by naród polski pielęgnował w sobie „gotowość do wrogości” wobec zachodniego sąsiada, jak też integrował się przeciw niemieckiej „rzeszy zła”. Podobnie jest dzisiaj – z tym, że katalog kłamstw bywa rozwijany podług aktualnych celów politycznych PiS. Pod pręgierzem stawia się więc zasłużone dla porozumienia polsko-niemieckiego czasopismo DIALOG (wydawane od ponad trzech dekad!) stanowiące niezwykle rzetelne źródło informacji o historii, gospodarce, polityce i kulturze obu krajów i ich wzajemnych relacjach. Nie inaczej rzecz się ma z oceną twórczości tak wybitnych gdańskich pisarzy, jak Stefan Chwin i Paweł Huelle. Ich książki to tylko proza typowa dla nowych tendencji, przeniknięta fascynacją niemieckością. Zaś do rangi prawdziwego skandalu urasta w oczach prawicowych dziennikarzy pozostawienie Gunterowi Grassowi honorowego obywatelstwa Gdańska, gdy ten wyznał, że u kresu wojny służył w jednej formacji Waffen SS. Nie ma więc przypadku w tym, że wszystkie te enuncjacje idą tropem wskazanym przez prezesa PiS, oskarżającego o kolaborację i zdradę tych, którzy – oczywiście jego zdaniem – „zapamiętali” się w jednaniu z Niemcami.
Tak więc mord dokonany na Pawle Adamowiczu nie tylko nie powstrzymał środowisk reprezentujących obóz władzy przed dalszymi pomówieniami, ale przeciwnie – spotęgował je, wzmacniając kampanię kłamstw wobec Gdańska i jego mieszkańców.
Na pierwszy plan powróciło oskarżenie o fascynację Wolnym Miastem Gdańsk (1920-1939). Taką fascynację kłamliwie zarzucano już prezydentowi Adamowiczowi, samorządowcowi z krwi i kości, w którego gabinecie wisiały portrety dawnych burmistrzów i nad- burmistrzów miasta i który organizując Światowe Zjazdy Gdańszczan podjął próbę dialogu między potomkami dawnych mieszkańców Gdańska i jego dzisiejszych mieszkańców. To jemu zarzucił publicysta Gazety Polskiej, że upamiętnił przedwojenną polsko-gdańską granicę, tworząc w tym miejscu rondo im. Wolnego Miasta Gdańska. Zaś dziennikarz Sieci wprost konstatuje: Moda na Freie Stadt Danzig dziś osiągnęła niesłychaną skalę, by w innym miejscu dodać również bez dowodu: a tego, co polskie, w Gdańsku się nie pielęgnuje.
No cóż, na temat Wolnego Miasta i jego roli w dziejach Gdańska powstała spora literatura. I nikt krytycznie myślący nie uzna Wolnego Miasta Gdańska za czas chwały. Zarówno dla Polaków, jak i Niemców decyzja o jego utworzeniu nie mogła być satysfakcjonująca. Historia WMG wiąże się zarówno z narastaniem faszyzmu i początkiem II wojny światowej, jak i z działalnością organizacji polonijnych i bohaterską obroną Westerplatte czy Poczty Polskiej. Uświadomienie, że tego okresu nie można wymazać z historii Polski oraz – że jak każda historia i ta może być ważną lekcją dla przyszłych pokoleń, a nie narzędziem propagandy na użytek walki politycznej, stanowi ważne zadanie edukacyjne dla każdej władzy miasta.
Stefan Chwin przypomina, że „Wolne Miasto”, budzące największe emocje u rządzących, wymyślone zostało przez kibiców gdańskiej Lechii. Po raz pierwszy napis „Wolne Miasto” zauważył 14 sierpnia 1980 roku, kiedy to na murze Stoczni Gdańskiej robotnicy postawili wyciętego z tektury orła, pod którym dużymi literami napisali „Wolne Miasto Gdańsk”. Prawicowe media świadomie utożsamiając politykę edukacyjną miasta z kultem WMG, imputują jego prezentację jako belle epoque i fascynację „niemieckim duchem” Gdańska. Przypisują włodarzom miasta myślenie, które opiera się nie na analizie historycznych faktów, a raczej na budowaniu skojarzeń, które w tajemniczy sposób mają prowadzić od tradycji WMG do wizji dzisiejszych elit miastem zarządzających. Stąd też wniosek, iż gdański samorząd chce się symbolicznie odseparować od Polski, co w konsekwencji ma prowadzić do wywołania nowej fali niemieckiego rewizjonizmu.
Mówiąc krótko, kierowany wobec Gdańska zarzut budowania tożsamości alternatywnej wobec polskości jest tak samo bałamutny, jak sformułowana u progu IV RP teza o kryzysie tożsamościowym Polaków, wypędzeniu historii na banicję i wyparciu się patriotyzmu przez elity wolnej Polski. Nadawcy haseł, przekonani o słuszności starej propagandowej zasady, iż każde kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą, rozpowszechniają je nadal bezkarnie. Arogancja ta wynika z ignorancji. Wygłaszane „prawdy” nie są wsparte żadnymi dowodami. Liczy się tylko polityczne zamówienie płynące z centrali przy ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie.
Gdańskie centrum świata
Powiedzieliśmy, że w demokratycznym kraju tożsamości są zawsze efektem społecznego dyskursu. Tożsamość nie może być dana z góry, a świadomość historyczna nie może być wynikiem decyzji politycznej. W procesie dojrzewania tożsamości demokratycznego społeczeństwa stajemy w obliczu licznych sprzeczności, które nie do końca da się przezwyciężyć. Tożsamość konstytuuje kultura, ta zaś jest zawsze różnorodna. W sytuacji, gdy władze państwowe traktują naszą przeszłość jak pralnię publiczną, w której każdy obraz historii można oddać do czyszczenia lub przefarbowania, i uprawiają żonglerkę pojęciami etycznymi, rośnie ranga instytucji obywatelskich, które tworzą podstawy zaufania, stwarzają miejsce, gdzie obywatel czuje się u siebie.
Większość gdańszczan opowiada się za otwartością swego miasta, jest dumna zarówno z osiągnięć rodzimych twórców, jak i byłych niemieckich architektów, ludzi nauki i kultury. Większość też wypowiedziała się przeciw odebraniu Grassowi honorowego obywatelstwa. Dr Miłosława Borzyszkowska-Szewczyk wyraziła opinię wielu, pisząc, iż „Trylogia gdańska” wprowadziła Wrzeszcz, Gdańsk, Kaszuby i Pomorze, z ich kulturową specyfiką pogranicza, do literatury światowej. Grass jako pierwszy pisarz scalił w swoich gdańskich powieściach niemieckie, kaszubskie, polskie i żydowskie narracje dotyczące Gdańska o wspólnej, a zarazem dzielącej przeszłości i pokazał, jak wypracowywano formy i taktyki współżycia różnych kultur.
Krzysztof Czyżewski, określający siebie jako praktyka idei, współtwórca Ośrodka „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów” w Sejnach, pisze i działa na rzecz dialogu kultur. Ukazuje rangę „małego centrum świata”, przypominając, iż dużego nie ma. Sens lokalnej czy regionalnej wspólnoty widzi w wezwaniu do dialogu i do współodpowiedzialności. Takie centrum nie rości sobie prawa do wyłączności, wyjątkowości, lecz postrzega siebie jako cząstkę współistniejącą z innymi. Ono otwiera na świat, choć nie jest pępkiem świata. Sztuką, którą szczególnie pielęgnuje się w małym centrum świata, jest przyjmowanie darów. Mówi ona, że nie jesteśmy samowystarczalni, że życie jest obcowaniem ustanowionym na powinności oddawana daru. Małe centrum jest gościnne […] Nie przyznaje obywatelstwa jednym, a wilczego biletu drugim. To żywa rzeka, a nie strzeżone zbiorniki stojącej wody. Kocha przeszłość dla przyszłości, a zakorzenienie traktuje jako formę odzyskania przyszłości.
Gdańsk to nie Sejny. Jednak wypowiedź Krzysztofa Czyżewskiego traktuję jako swego rodzaju manifest o wymiarze uniwersalnym. Tylko wierność przesłaniu zawartemu w tych słowach może wzmocnić władze miasta i obywateli. Nadać głęboki sens przekonaniu, że podążają właściwą drogą.
I Polacy, i Niemcy musieli zaakceptować powojenną rzeczywistość, poczucie utraty i nowego zakorzenienia. W poszukiwaniu własnego „centrum świata” warto posłuchać tych, którzy jak Siegfried Lenz, pochodzący z Mazur pisarz, potraktowali dzieje pogranicza jako ważną lekcję historii. Napisał on: Przeszłość należy do nas wszystkich, nie można jej dzielić, wygładzać; to wszystko się przecież ze sobą zrasta, krzyżuje, utwierdza wzajemnie w żądzy posiadania, we władzy i w klęskach; niekiedy też, ale bardzo rzadko, w rozsądku; a kto próbuje rozdzielać rzeczy i dowody, któreśmy odziedziczyli, kto chce sprawić sobie czysty rodowód, ten wie, że musi użyć przemocy.
Anna Wolff-Powęska – historyk polsko-niemieckich dziejów najnowszych. Opublikowała m. in. „Polacy-Niemcy. Sąsiedzi pod specjalnym nadzorem” (2018).