Pierwsze dwa dni zdalnego nauczania potwierdziły większość obaw sceptyków i bodaj żadnego z argumentów zwolenników tego rozwiązania. Ze szczecińskiej perspektywy można się zacząć obawiać, jak z tym eksperymentem poradzą sobie uczniowie i rodzice z miejscowości „daleko od szosy”, czyli zarówno od informatycznej infrastruktury, jak i od innych członków społeczności szkolnej.
Kto ma w domu dzieci i spędza z nimi czas przechodzenia na zdalne nauczanie, ten zdaje sobie sprawę z tego, że przeżywamy kolejny wymiar pandemii. Nie ma na razie jednolitego systemu kolportowania treści, na podstawie których dzieci mają opanowywać materiał i wykonywać ćwiczenia. Centrów decyzyjno – dystrybucyjnych jest chyba kilka, bo rodzice muszą jednocześnie kontrolować dziennik elektroniczny, materiały udostępniane w e-podręczniku, fora dyskusyjne rodziców (materiały i polecenia okazują się dostępne w różnym czasie) i pocztę elektroniczną (właśnie przyszła poczta od pani od angielskiego, nadana o 19.27). Jedni nauczyciele polegają na systemie, inni rozsyłają prace do uczniów bezpośrednio. Co gorsza, poszczególne narzędzia okazują się niewydolne, mają co najmniej tendencję do zawieszania się, filmiki w sieci nie otwierają się, przez co trudno tak naprawdę zaplanować i skoordynować naukę. W przypadku piszącego te słowa troje dzieci w wieku szkolnym, do tego wymagający uwagi przedszkolak) i rodziców szkolnych kolegów jego dzieci w trakcie pierwszych dwóch dni obowiązywania nowego rozwiązania pozyskiwanie materiałów, ich opracowywanie i odsyłanie do nauczycieli zajmuje czas od godziny 9 rano do wieczora. I to bez pełnej pewności, że sprostali wszystkim poleceniom i nic nie umknęło w tym rozgardiaszu.
Trzeba mieć świadomość, że nie w każdej rodzinie znajdują się dwa – trzy (a co dopiero więcej!) komputerów z dostępem do odpowiednio szybkiego łącza internetowego, które pozwalają na utrzymywanie łączności ze szkołą. Jak ponadto pogodzić to wszystko z pracą zdalną rodziców? Trudno oprzeć się wrażeniu, że w wielu przypadkach tkwimy na razie w fikcji – dzieci starają się wypełniać procedury niekoniecznie przy tym istotnie opanowując materiał, rodzice są zmuszeni trochę udawać, że pracują.
Trudno zrozumieć, dlaczego rozwiązanie zostało wdrożone z marszu. Oczywiście, trzeba podjąć pewne kroki, dzieci nie można zostawić na długi czas bez dostępu do edukacji, potrzeba także zająć im czas, bo w każdym sensie bezczynne siedzenie w domu przy daleko idących ograniczeniach w poruszaniu się ma na dzieci i młodzież głęboko destrukcyjny wpływ. Każdy, kto ma do czynienia z rozwiązaniami choć w części tak złożonymi i angażującymi ludzkie zespoły, jak zdalna edukacja w skali kraju, zdaje sobie jednak sprawę, że to wyzwanie wymagające choćby krótkiego okresu próbnego. Rozruch niezbędny jest dla przetestowania procedur, kontroli wydajności i niezawodności sprzętu i oprogramowania, ale też przygotowania ludzi. Tu w każdym elemencie mamy na razie do czynienia z klapą. Być może nie można było dłużej czekać, ale jakie będą koszty pospiechu dla dzieci i rodziców słabiej obeznanych z komputerem, dla tych rodzin, w których starsi nie potrafią w wystarczającym stopniu wesprzeć dzieci zarówno w opanowaniu materiału, jak też sprostania zawodnej technologii. Możliwość nawiązania kontaktu z nauczycielem zazwyczaj nie zaradzi.
Trzeba zatem na poważnie traktować zagrożenie polegające na tym, że pandemia i próba zapanowania nad nią w oświacie dodatkowo pogłębi różnice w jakości nauczania w mieście i na prowincji. Powiedzmy to otwarcie, wielu uczniów w Szczecinie wyjdzie z tego kryzysu dodatkowo poobijanych, nie mówiąc już o dzieciach z miejsc o niższym poziomie życia, dostępie do internetu, powszechności komputerów i kapitale społecznym. W regionie takim jak nasz natężenie tych różnic jest i będzie szczególnie dotkliwe. Tyle wiemy drugiego dnia wieczorem, co będzie dalej?