Tomasz Augustyn

Grupa Azoty, największy sponsor Pogoni Szczecin, wycofał się z umowy o finansowaniu klubu. Współpraca trwała 8 lat. Powodem miały być słabe wyniki sportowe i ich niewystarczające przełożenie na zyski wizerunkowe. Czy ten ruch powinien dziwić?  Może lepiej odłożyć na bok piłkarskie emocje i rozejrzeć się dookoła.

Trudno powiedzieć, czy w przypadku decyzji Grupy Azoty w grę wchodził aspekt finansowy, na przykład konieczność optymalizacji kosztów w związku z przebiegiem pandemii czy też konieczność wygenerowania środków na realizowane inwestycje. Tryb wprowadzenia jej w życie pokazuje jasno, że w niewielkim stopniu barierę dla niej stanowiły obawy przed bieżącymi stratami wizerunkowymi. Najwyraźniej firma oszacowała, że społeczny gniew wywołany w mieście wielkości Szczecina, z jego stosunkowo liczną w polskich realiach grupą kibiców piłkarskich, nie będzie specjalnie kosztowny. Nie grozi jej coś takiego, jak bojkot produktów, czy pikiety przed siedzibą. To warte miliona rocznie zaangażowanie nie jest dla firmy specjalnie obciążającym romansem, podobnie jak jego przerwania, skoro rozstanie nie jest specjalnie burzliwe ani długotrwałe.

Dotykamy tu kwestii zarówno jakości produktu, jakim jest polska klubowa piłka nożna, jak i mechanizmów rządzących jej finansowaniem. To jeden z tych kolosów zbyt dużych, by upaść, ale też niezdolnych do samodzielnego poruszania się, a niejednokrotnie nawet ustania w niebudzącej zażenowania pozycji. Zakładane i realizowane wielkości budżetów, w których największą pozycję stanowią pensje piłkarzy, wciąż nie równoważą się ze skalą rynkowego zainteresowania. Oferowane show nie generuje biznesu w stopniu, który pozwalałby się obronić stabilnością kontraktów czy choćby zrównoważeniem rachunku ekonomicznego. To także dlatego tak wiele klubów „wisi” na dotacjach samorządowych, a gdy jest z tym kłopot, brak dla nich ratunku. Sytuacja niespecjalnie zmienia się od lat. Tylko w ostatnich latach głośne upadki mniej lub bardziej utytułowanych przedstawicieli elity, to spadek Ruchu Chorzów (jeden z trzech najbardziej utytułowanych polskich klubów, dziś – w III lidze), balansowanie na krawędzi Wisły Kraków (dominator  w pierwszej dekadzie XX wieku, opuszczony przez Bogusława Cupiała, niemal pogrążony przez kibiców – właścicieli i wyciągnięty znad przepaści przez Jakuba Błaszczykowskiego), czy też degradacja Korony Kielce (też odcięta od finansowania prywatnego sponsora, w tym sezonie opuszcza Ekstraklasę). Podobnych przypadków można znaleźć więcej.

To wszystko wiadomo. Ten stan jest znany obserwatorom piłkarskiego środowiska, podobnie jak niechciane lub nieudane jak dotąd poszukiwania modelu funkcjonowania klubów reagujących na powiększającą się przepaść między możnymi europejskiego futbolu a środkiem i resztą goniącego czołówkę peletonu. Nie radzą sobie nawet tak bogate kraje, jak Belgia czy Holandia. Sukcesy sportowe i dostęp do pieniędzy pozwalających konkurować z najbogatszymi są także dla nich nieosiągalne. Jednym z rozwiązań jest – jak na Bałkanach – specjalizacja w szkoleniu  młodzieży i opieranie budżetu na dochodowej sprzedaży wychowanków. Krocząca tą drogą Chorwacja w ciągu ostatnich 30 lat dwukrotnie dotarła na podium mistrzostw świata, a piłkarzy z tego kraju zdecydowanie częściej niż choćby Polaków wycenia się na miliony euro. Dziś cała polska liga patrzy z podziwem na Lecha Poznań, w którym młodzież odgrywa na boisku czołowe role dochodząc do tytułu wicemistrzowskiego. Tak, ale nikt inny na tę skalę nie podjął tego wyzwania, a o jego być może bezalternatywności w polskich warunkach mówi się od lat.

Tak czy inaczej, niewydolność ekonomiczna polskiej piłki klubowej jest faktem i przypadki pozostania bez finansowania organizmów aspirujących do operowania grubymi milionami trzeba traktować jako wysoce prawdopodobne. Jeśli spojrzeć na całokształt polskiego życia publicznego, na przykład na zaangażowanie mecenatu w finansowanie kultury czy zdolność biznesu do budowania silnych środowisk lokalnych, można się wręcz dziwić, że wielu klubom piłkarskim tak długo udaje się utrzymać współpracę z odpowiednio zamożnymi firmami. Co więcej, w poszczególnych przypadkach tryb wchodzenia na arenę projektów o bardzo ulotnych i niespecjalnie uzasadnionych konstrukcjach finansowania ociera się wręcz o groteskę, jeśli nie o naruszenie prawa. W Krakowie czy w Poznaniu na tej zasadzie w pobliżu najwyższych stanowisk w klubach znaleźli się zwykli przestępcy działający jako kibice. Zostawiając z boku piłkę nożną można przytoczyć przykład siatkarskiej Stoczni Szczecin, która budowała wielką drużynę bez jasnych przesłanek otrzymania środków od sponsorów. Do tego wszystkiego w wielu przypadkach dochodzi jeszcze mniej lub bardziej intensywny szantaż pod adresem samorządów, by angażowały się w podtrzymywanie przy życiu bądź ratowanie bankrutów. Czy w dobie kryzysu miejskich finansów spowodowanego kryzysem dalej będzie można na to liczyć?

Czy oferta sportowa klubów takich jak Pogoń Szczecin jest adekwatna do ich oczekiwań względem sponsorów, to złożona sprawa. Przecież Portowcy w tym sezonie wygrali wszystkie trzy mecze z mistrzem Polski, a do czwartego miejsca w lidze zabrakło jednego zwycięstwa. Z drugiej strony to ta sama Ekstraklasa, której zwycięzca w eliminacjach Ligi Mistrzów był za słaby na rywali z Luksemburga czy Mołdawii. Jedno jest pewne – związki klubów z biznesem angażowanym w finansowanie tego rodzaju przedsięwzięć są nadzwyczaj ulotne, nawet jeśli formalizują je stosowne umowy. Nikt na futbolu w Polsce nie zarabia – poza piłkarzami i kadrą trenerską – i nie uzyskuje transferu wizerunku w stopniu choćby przybliżonym do ponoszonych nakładów. Środowisko zastanawia się, czy ewentualne wejście do gry Zbigniewa Jakubasa wiązanego z Motorem Lublin będzie kolejnym spektakularnym rozczarowaniem i utopieniem milionów. Trzeba rozumieć zabiegi klubów o wsparcie, ale trudno się dziwić, że licząca pieniądze korporacja schodzi z boiska. Rzecz jasna, styl tego zejścia to każdorazowo osobna kwestia i przedmiot oceny.

Jak się wydaje, znacznie głębszego i bardziej pożądanego namysłu wymaga rola i miejsce takiego klubu jak Pogoń w środowisku lokalnym. Czy naprawdę jest on dla społeczności tak ważny, skoro może zostać potraktowany przez sponsora – bez większej szkody – w taki sposób? Czy społeczne i ekonomiczne zaangażowanie miasta, regionu i ich społeczności w życie klubu jest na tyle intensywne, by uzasadnić wielomilionowe kontrakty sponsorskie i zabezpieczyć się przed ich wygaśnięciem? Pewnie, walcząc z innymi – równie rozdmuchanymi – organizmami trzeba się liczyć z poważnymi, porównywalnymi wydatkami. Trudno się jednak też dziwić ewentualnym konsekwencjom. Trudno też wciąż i wszędzie budować taką konstrukcję od góry. Jeśli polski klub w mieście wielkości Szczecina jest w stanie regularnie co dwa tygodnie zgromadzić na trybunach 30 tysięcy widzów i zaangażować ich w inwestycję w „dzień meczowy” rzędu 100 – 200 złotych, a telewizja może płacić za jego produkt drugie czy trzecie tyle, co obecne 225 milionów (dla całej ligi!, dla Pogoni jakieś 3 – 4 miliony), to można zacząć poważnie myśleć o poważnych rozmowach z dużymi firmami. Nie jako dobroczyńcami, ale równoprawnymi partnerami w biznesie opartym na zdrowych zasadach.

Odłóżmy na bok piłkarskie emocje i rozejrzyjmy się dookoła.