Tekst pochodzi z tygodnika „Polityka” 43.2023 (3436) z dnia 17.10.2023; Kultura; s. 92. Oryginalny tytuł tekstu: „Ożywianie Odrzan”
Powojenna historia tych ziem jest odtrutką na polski romantyzm. To pozytywistyczne doświadczenie podźwignięcia ogromnej krainy, która nie była mlekiem i miodem płynąca – mówi Zbigniew Rokita o swojej nowej książce „Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych”.
JUSTYNA SOBOLEWSKA: – Co to za kraina ta Odrzania?
ZBIGNIEW ROKITA: – Kraina, którą długo nazywaliśmy Ziemiami Odzyskanymi. Chciałem znaleźć słowo, które zastąpiłoby pojęcie Ziem Odzyskanych, bo ma propagandowy rodowód. Obserwowałem reakcję Odrzan i Odrzanek na to hasło: o ile we Wrocławiu czy Szczecinie wielu Odrzania się podobała, o tyle w leżących daleko od Odry Gdańsku czy Olsztynie kręcono głowami. Ale to zabawa, moja książka jest podróżnicza, eseistyczno-reporterska, nazywam ją knajpianym poematem reporterskim, ma spory cudzysłów. Podróżuję po Odrzanii, która jest kontrapunktem do Polski – Wiślanii, ziem, które należały już do naszego państwa przed wojną. „Odrzania” jest opowieścią o przyłączonych po wojnie do Polski ziemiach, ale nie kończy się na latach 40. czy 50., opowieść ciągnę aż do współczesności.
Nie tylko tam, gdzie płynie Odra, ale też tam, gdzie istnieje poniemieckość? To jest trochę wytyczanie granic własnego świata?
Tak. Katowice, w których mieszkam, nie są poniemieckie, bo od 1922 r. już należały do Polski i w Polsce przeżyły Wielki Wybuch Odzyskanych, rok 1945. Ale na Odzyskane mam blisko – muszę wsiąść w tramwaj nr 7, przejechać parę przystanków. Ale Górny Śląsk jest odrębną całością, nie o nim napisałem tę książkę, tylko o ziemiach, na których nikt bądź prawie nikt po 1945 r. nie został. W Odrzanii doszło do spektakularnego eksperymentu demograficznego, do przemienienia Niemiec w Polskę i próby skonstruowania nowego człowieka. Dowiedziałem się kilka dni temu, że w Bytomiu w 1930 r. powstała pierwsza wyższa szkoła na Górnym Śląsku, ale na budynku, w którym działała, nie ma dziś ani jednego upamiętnienia tego faktu. To „odrzański” dylemat: jak skonstruujemy swoją pamięć, czy dzieje naszych hajmatów zaczniemy liczyć od 1945 r. Czy wcześniej żyli tu na przykład Niemcy czy może bytomianie?
To w Odrzanii doszło najwcześniej do pojednania polsko-niemieckiego?
Na pewno na pograniczu polsko-niemieckim, wzdłuż Odry i Nysy, Polacy najwcześniej oswajali sobie masowo Niemców. Ćwierć wieku po zakończeniu wojny Niemcy zaczęli milionami przyjeżdżać do Polski, żeby zobaczyć dawne kąty, a Polacy jeździli do Niemiec. Wówczas ten Niemiec stawał się bardziej realny. Trudniej sprzedać kit, że Niemiec jest „jakiś”, jeśli się go nieco zna. To nie znaczy, że zawsze się go lubi – sąsiada się czasem lubi, czasem nie – ale na ogół się wie, że nie chce nam zrobić wielkiej krzywdy. W Odrzanii od lat 70. ludzie spoglądali Niemcom w twarze i zdawali sobie sprawę, że na ogół nie są rewizjonistami czy nazistami.
Z perspektywy Odrzanii to Wiślania wydaje się ciągle dominująca.
Wymyśliłem sobie termin „wiślanizacji”, żeby zwrócić uwagę, jak bardzo dominuje w Polsce zespół wyobrażeń, doświadczeń zaczerpnięty z tamtej strony mapy. Jasne, że wrocławianie czy szczecinianie są częścią tej samej wspólnoty narodowej co warszawiacy. Jeżeli myślimy o „polskich górach”, to zazwyczaj chodzi o Tatry. Jeśli o „polskiej rzece”, to o Wiśle, a nie Odrze. Wśród lektur szkolnych próżno szukać jednej z wielu świetnych odrzańskich książek: od „Domu dziennego, domu nocnego” po „Krótką historię pewnego żartu” czy „Blaszany bębenek”. Odrzania się nieustannie wiślanizuje. Mówię o tym nie z żalem, ale żeby zwrócić uwagę na coś jeszcze: nie ma jednego obowiązującego wariantu polskości. W różnych regionach polskość przeżywa się różnie, ja proponuję siatkę pojęciową, żeby zwrócić uwagę na fenomen dolnośląskości czy lubuskości. Dopuszczenie do polskiego imaginarium większej liczby wrażliwości i pamięci tylko je wzbogaci. Ja sam, będąc Ślązakiem i Polakiem, rozumiem, że moja polskość, tak jak ją przeżywam, różni się od polskości wielu ludzi z innych regionów.
Pisze pan o renesansie, czyli o latach 90., o odkrywaniu tożsamości i różnorodności. Na przykład Zyta Oryszyn pisała o takiej nowej kulturze tworzonej przez osadników na Dolnym Śląsku. Dziś jest tego coraz więcej.
Kłaniam się wszystkim, którzy piszą o miejscach znacznie lepiej przebadanych, bo trudniej zachwycić opowieścią o Warszawie czy Krakowie niż o Gliwicach czy Legnicy. Grzegorzowi Piątkowi, bo napisał książkę o Warszawie, która mną poruszyła. Ale tak, remanent Odrzanii i jej odpamiętywania ma się coraz lepiej. Głośno snuje się tę opowieść od 1989 r., gdyż wcześniej choćby losy kresowych przesiedleńców były cenzurowane – najpierw przemilczane, potem sprowadzone do folkloru jak w „Samych swoich”. Od 1989 r. wiele osób rozpoznaje ślady poprzedniej cywilizacji i zaczyna konstruować sobie swoje hajmaty. Te strumyczki czasem tworzą większą rzekę.
Jak wyglądało to gwałtowne odkrywanie przeszłości na tych terenach w latach 90.?
Wiele osób odreagowywało peerelowską zgrzebną opowieść o wyłącznie polskiej przeszłości ich nowych małych ojczyzn: a było to ze strony władz PRL trudną sztuką, żeby pomijać 500–700 lat w dziejach miast czy sprowadzać je do niemieckiej okupacji. W latach 90. zaczęto na większą skalę rozpoznawać ślady poprzedników, Niemców, Żydów, choć często nie była to pogłębiona refleksja, raczej fascynacja tropami łatwiejszymi – przedwojennymi pocztówkami czy niemieckimi monetami, które wykopywano z piaskownic na wrocławskim starym mieście. Wszystko to było jednak ważne, gdyż przebijano barierę 1945 r. i na nowo konstruowano miejscową pamięć, łącząc elementy przedwojennego z powojennym. We Wrocławiu odpowiadano sobie np. na pytanie, czy w 2011 r. obchodzić 200-lecie założonego w Breslau uniwersytetu, czy może obchodzić rok 1945 jako początek uczelni? Wciąż trwa czas fundamentalnych pytań. Później minęło kilkanaście lat, weszliśmy do Unii Europejskiej i mam wrażenie, że otwartość na uznanie, że z Breslau i Wrocławia powstał Bresław, jest mniejsza – ale najtrudniej być historykiem teraźniejszości.
W polityce historycznej, jaką się dziś uprawia, nie ma miejsca na niuanse, tylko na mocarstwową Polskę. To jest zagrożenie?
Doświadczenie odrzańskie jest doświadczeniem pozytywistycznym: podźwignięcia krainy, która – wbrew kolejnemu mitowi – nie była mlekiem i miodem płynąca. Była zniszczona: przemysł był zrujnowany, pola zaminowane, zwierzęta wybite, zagospodarowanie tej krainy i ściągnięcie osadników było spektakularnym sukcesem. Integracja całego kraju, odbudowywanie zniszczeń w sytuacji, gdy brakuje motywacji, bo nie wiesz, gdzie będziesz mieszkał za chwilę, to był sukces. Powojenna historia Odrzanii jest dobrą odtrutką na polski romantyzm.
Przeszłość to pamięć i stąd trudność uzgadniania rozmaitych wersji. Dlatego zajmuje się pan też mitami, które narosły wokół tych ziem?
Oczywiście jest ich wiele, pastwię się nad nimi, ale jednocześnie wcale nie twierdzę, że wszystko w pamięci trzeba demitologizować. Mity są często pożyteczne, czasem nawet mamy ich za mało – brakuje choćby pozytywnego mitu 1989 r. Również wiele mitów odrzańskich z Ziem Odzyskanych odegrało ważną rolę w powojniu czy w późniejszym PRL – mit piastowski czy odwiecznie polskiej krainy. Możemy się dzisiaj podśmiewać z naiwności ludzi, którym wystarczyło, żeby jakiś dziewiętnastowieczny polski poeta zjadł kaczkę w hotelu w Breslau, a już uznawano to za dowód polskości tego miejsca. Ale te opowieści były potrzebne ludziom, aby oswoić sobie nowe miejsca, często niebezpieczne i obce. I z czasem poczuć się nie jak zdobywcy, ale powracający, a może nawet spadkobiercy czy kontynuatorzy.
Zatem z dzisiejszej perspektywy takie próby upamiętniania polskości na siłę okazują się próbą zakorzenienia?
Tak, ludzie tego potrzebowali, a państwo i Kościół im to dawały. To był realny problem w krainie, gdzie mieszkało przed wojną blisko 10 mln ludzi i ogromna większość stamtąd uciekła albo została wypędzona. Państwo polskie stanęło przed ogromnym wyzwaniem. Przesiedlanie części polskiej ludności Kresów nie załatwiało sprawy, kolejne miliony trzeba było zachęcić. Większość osadników przyjechała tam dobrowolnie, ludzie z Mazowsza, z Kielecczyzny. Również dlatego mitologia odegrała ważną rolę. Zwłaszcza że w takich miejscach jak Szczecin udowodnienie polskości po wojnie było karkołomnym zadaniem. Szczecin ostatni raz należał do Polski 800 lat wcześniej, a przed wojną zamieszkiwało go kilkuset Polaków.
Czy „piastowskie ziemie” nie były jednak przede wszystkim propagandą?
Tak, Piastów na większości nowo przyłączonych ziem nikt nie widział od setek lat, a gdyby ich ujrzał, mógłby się zdziwić, bo nieraz nie byli wcale takimi polskimi patriotami, jakimi chciała ich widzieć propaganda. Bajka o jednym kraju z jednym narodem i pamięcią odbija się czkawką do dzisiaj. Jednak to, co się stało z Polską w trakcie wojny, było nieprawdopodobną zmianą – z jednego z najbardziej wielonarodowych i wielokulturowych krajów zmieniła się w jeden z najbardziej jednolitych, monoetnicznych na świecie. A pozostałe różnice przysypywano propagandą.
Porównuje pan Odrzanię do Galicji, dlaczego?
Żeby pokazać, że wcale nie jest mniej realna niż wiele innych wyobrażonych krain, które narodziły się w czyjejś głowie, a potem zaczęły żyć swoim życiem, bywało nawet, że ludzie oddawali za nie życie. Galicja została wynaleziona w XVIII w. przez Austriaków, została skonstruowana i się przyjęła. Dla mnie Odrzania jest ćwiczeniem intelektualnym. Pokazuje, jak wiele rzeczy jest umownych, również te krainy wyobrażone, które czasem awansują do rangi państw. Tożsamości odrzańskiej pomogła reforma województw. Wcześniej trudniej było poczuć się Dolnoślązakiem niż teraz, kiedy zamiast województw legnickiego czy wałbrzyskiego jest dolnośląskie.
Pisze pan, że widząc np. w Brzegu typowy krajobraz – dom poniemiecki i puste pole, dziury w zabudowie, parkany – czuje się pan u siebie.
Usypia mnie kojące piękno. W Odrzanii zaś cały czas jestem bodźcowany. Ta przestrzeń jest niespokojna, rozedrgana i nie znam innej, która by tak dobrze opowiadała swoją własną historię. Mnie się długo wydawało, że spóźniłem się na historię tych miejsc, że wraz z drugą wojną światową one przeminęły i teraz to jest tylko proteza. Ale później to pokochałem. I ta książka jest również wyznaniem miłości do przestrzeni Odzyskanych. Architektura jest najbardziej widzialną różnicą między Wiślanią a Odrzanią, cała reszta jest intuicyjna, rozproszona. Napisałem książkę literacką, w której nie zmyślam, jestem wierny sztuce reportażu, ale szukałem formuły, żeby opowiedzieć różne trudno weryfikowalne intuicje.
To była pierwsza książka po nagrodzie Nike. Jak się ją pisało?
Różnica między moimi dwiema ostatnimi książkami: „Kajś” i „Odrzanią” jest taka, że „Kajś” pisałem z perspektywy od wewnątrz, jako Ślązak, a najbardziej interesowała mnie umowność tożsamości. Natomiast „Odrzanię” pisałem z zewnątrz, mniej interesowała mnie tożsamość, bardziej pamięć. Nagroda Nike dodała mi pewności siebie. Pomyślałem, że spróbuję przeprowadzić parę szarż i napisać to tak, jakbym tę historię komuś opowiadał w barze – nie zawsze szukając na siłę rozstrzygnięć, faszerując opowieść anegdotami, pisząc o moich reporterskich porażkach i wątpliwościach. Odrzania jako kraina wymyka się binarnościom, tutaj na jedno pytanie może być wiele odpowiedzi.
Pojechał pan aż do Namibii, stamtąd lepiej było widać Odrzanię?
Długo sobie tę książkę wymyślałem, początkowo chciałem porównać różne rodzaje poniemieckości. Zebrałem materiały z Francji, Czech, Rosji, w końcu pojechałem do Namibii, byłej kolonii Cesarstwa Niemieckiego, i będąc tam, zdałem sobie sprawę, że fenomen Odrzanii nie bierze się z poniemieckości, z nagłego zerwania, ale bierze się z twórczej syntezy, melanżu tego, co polskie i niemieckie. To ze zderzenia przed- i powojennego narodziła się swoista polskość: dolnośląskość, lubuskość czy jeszcze inne warianty polskości. Musiałem odjechać kilkanaście tysięcy kilometrów, żeby zobaczyć Odrzanię z drugiego końca mapy.
Czy znalazł już pan kandydata na najpiękniejsze miasto Odrzanii?
Tak, w książce przytaczam napisany gdzieś na skrawku ranking moich ulubionych miast Odrzanii: Gorzów, Zielona Góra, Słubfurt, ale bez pierwszego miejsca. Jeszcze całej Odrzanii nie zjeździłem, rywalizacja jest zacięta. Poza tym wciąż nie wiem, czy Odrzania istnieje. Mogę sobie ją proklamować, ale nie wiem, czy ktoś poczuje się częścią tej krainy. Może się zdziwię i tak jak teraz, w spisie powszechnym pojawiło się przeszło 2 tys. wyznawców Latającego Potwora Spaghetti, tak za jakiś czas pojawią się Odrzanie. Byłbym zachwycony: tysiąc Odrzan na stulecie Odrzanii.
ROZMAWIAŁA JUSTYNA SOBOLEWSKA
***
Zbigniew Rokita, (ur. w 1989 r.) – pisarz i dziennikarz. Autor m.in. książek reporterskich: „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” (Wyd. Czarne), wyróżnionej Nagrodą Literacką Nike i przełożonej na język śląski, oraz „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium”. Właśnie ukazała się w wydawnictwie Znak Literanova jego książka „Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych”.