Tomasz Augustyn
Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej jest wymieniane jako jeden z najpoważniejszych kandydatów do likwidacji. Samo to, że mowa o nim w tym kontekście, jest znaczące i ambarasujące. Co to oznacza dla regionu i branży?
W środowisku Prawa i Sprawiedliwości otwarcie mówi się o przygotowywanej na wrzesień rekonstrukcji rządu. Ma ona być głęboka, objąć likwidacją nawet połowę resortów. Jeśli rzeczywiście dojdzie do zmian w tej skali, trudno się spodziewać, by zostało w dalszym ciągu utrzymane funkcjonowanie Ministerstwa Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. To jeden z najmłodszych i najmniejszych urzędów centralnych, o mocno wyodrębnionym przedmiocie działalności. Jego poprzednik – Ministerstwo Gospodarki Morskiej – został utworzony w maju 2006 roku i zlikwidowany w listopadzie 2007 roku wraz z włączeniem komórek organizacyjnych w nowe Ministerstwo Infrastruktury. Po pięciu latach funkcjonowania następcy sytuacja może się powtórzyć.
Jeśli główną motywację dla planowanych zmian ma stanowić odchudzenie rządu, to resort gospodarki morskiej wydaje się być naturalnym kandydatem do likwidacji. Jego koncepcja od początku miała u swych podstaw motywację tożsamościowo – polityczną, wyprzedzającą i po części zastępującą działania administracyjne. Gospodarka morska przez dekady nie przebiła się do głównego nurtu priorytetów ekonomicznych elit kraju. Nie zmieniło tego utworzenie ministerstwa, które nie dokonało przełomu w rozwoju produkcji stoczniowej i raczej towarzyszy funkcjonowaniu portów czy też ekspansji żeglugi, niż znacząco wpływa na kondycję tych branż. Tendencje w ochronie środowiska, niezagrożona pozycja projektu budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego jako wiodącej inwestycji transportowej oraz kłopoty budżetowe ponownie odsuwają w nieokreśloną przyszłość plany (obietnice?) aktywizacji żeglugi śródlądowej. Administrowanie rzekami z powodzeniem da się przesunąć do zakresu kompetencji innego resortu, na przykład – jeśli ono z kolei się utrzyma – do ministerstwa klimatu. To wystarczająca liczba przesłanek, by w imię wyższej potrzeby zrezygnować po raz kolejny z utrzymywania przy życiu nieco niechcianego dziecka.
Na nic zdały się zabiegi, by siedzibę ministerstwa umieścić w jednej z portowo – stoczniowych aglomeracji. Poza realizacją idei dekoncentracji – wówczas jeszcze słabo obecnej w społecznej i urzędniczej świadomości – dawało to możliwość silniejszego wsparcia urzędu przez personalne, merytoryczne i organizacyjne zaangażowanie podmiotów gospodarczych i środowisk, które w jego istnieniu widziały szansę pełniejszego wykorzystania potencjału nadmorskiego położenia państwa. Temat na poważnie nie zaistniał w przygotowaniach i praktyce funkcjonowania ministerstwa. Wobec tego zarówno w Warszawie, jak i na wybrzeżu, stanowi ono do pewnego stopnia ciało obce – dla jednych jest zbyt odległą i poważną instytucją, by właściwie zająć się potrzebami branży, dla drugich – właściwie sektorowym super-departamentem z niezrozumiałych powodów pełniącym rolę ministerstwa, podczas gdy np. górnictwo ten honor utraciło. Dziś chyba zbyt mało jest tych, którzy podczas najbliższej bądź ewentualnych przyszłych restrukturyzacji będą chcieli za nie umierać.
Według warszawskich kuluarów redukcje mają objąć stanowiska wiceministrów, zwłaszcza sekretarzy stanów, uprawnionych do łączenia swoich ministerialnych funkcji z mandatem senatorskim lub poselskim. Wobec obecnej ogromnej liczby wiceministrów w randze sekretarza stanu coraz trudniej kompletować składy komisjach sejmowych, więc to sekretarze stanu w pierwszej kolejności maja stracić ministerialne posady. Wbrew pozorom tego rodzaju zmiany nie przebiegają łatwo, zwłaszcza wobec konieczności zaspokojenia ambicji poszczególnych koalicjantów, środowisk frakcyjnych i regionalnych. Z punktu widzenia technologii sprawowania władzy sensowniejsze może się okazać systemowe odchudzenie aparatu władzy, zorientowane na zyskanie efektu wskaźnikowego („o połowę” czy „o jedna trzecią”), niż mozolne przywracanie równowagi po wyciągnięciu z konstrukcji jednego czy kilku elementów. Oprócz tego wszystkiego nowe umocowanie resortowych kompetencji – w przypadku omawianego przypadku np. w jakiejś nowej formule ministerstwa zajmującego się problemami gospodarki – zawsze daje możliwość ogłoszenia „nowego porządku” i sformułowanie odświeżonej koncepcji działania. Można się tylko zastanawiać, na ile realne jest sformułowanie takiej wiarygodnej oferty np. pod adresem branży stoczniowej. Prędzej już można by się chyba spodziewać uznania działalności portowej za prymusa polskiej gospodarki godnego wsparcia i nowych instrumentów rozwoju.
Obiektywnie rzecz ujmując, tego rodzaju decyzja, jak likwidacja ministerstwa odpowiadającego za gospodarkę morską nie może budzić środowiskowego entuzjazmu. Jej specyficzne potrzeby będą miały jeszcze mniejszą szanse, by się przebić do świadomości władzy i udziału w podziale nakładów. Nadbałtyckie województwa także stracą na znaczeniu. W koncepcji państwa o silnej centralizacji i wertykalnym porządku podejmowaniu decyzji własny pion jest nie do przecenienia. To potencjalny regres w kontaktach personalnych Szczecina i Gdańska z Warszawą, odcięcie od krwiobiegu decyzji i przepływu środków, a także straty natury symbolicznej. W odchudzonym rządzie przewaga Warszawy nie jako stolicy państwa, ale miasto monopolizujące funkcjonowanie instytucji centralnych, wobec ośrodków regionalnych tylko rośnie.
Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej zostało utworzone 8 grudnia 2015 roku. W jego strukturze działa osiem departamentów i siedem biur. Zakres kompetencji ministerstwa obejmuje odbudowę przemysłu okrętowego i rewitalizację przemysłu stoczniowego, rozwój i rozbudowę portów, przywrócenie żeglugi na rzekach, rozwój i wsparcie rybołówstwa, racjonalne zarządzanie wodami oraz funkcjonowanie istnienie silnych ośrodków szkolnictwa morskiego.