Sławomir Doburzyński

Jasnej odpowiedzi na tytułowe pytanie nie ma, wiadomo przynajmniej, gdzie i z kim warto jej szukać.   

Rafał Matyja postawił na spotkaniu z gośćmi Instytutu Studiów Regionalnych tezę, że narzekania na słabe tempo rozwoju miasta i jego brak przekonującej opowieści o sobie samym niespecjalnie nas różnią od Krakowa. Nic zatem – co od zasady – nie stoi na przeszkodzie – byśmy sformułowali i wdrożyli swój przepis na sukces. Było w tym trochę kurtuazji mądrego, niezwykle uprzejmego i zdolnego do efektownego skrótu gościa wobec gospodarzy, był i pretekst do myśli o naśladowaniu dawnej stolicy w budowaniu marki biesiadnego centrum, którą podjęła Julita Miłosz – Augustowska (CZYTAJ TUTAJ). Można wobec tego postawić i takie pytanie: kto i co ma być dla sukcesu Szczecina punktem odniesienia? Kiedy i według jakich kryteriów będziemy w stanie określić, że ów sukces rozwojowy nastąpił?

Prowokacyjny tytuł przywoływanego tu spotkania mówił o istnieniu „I ligi polskich metropolii” stawiając na wokandzie kwestię tego, czy Szczecin do niej należy (czy może wciąż aspiruje). Znamienne jest, że w rankingach cen nieruchomości największych polskich miast obok Warszawy, Krakowa, Łodzi, Poznania, Wrocławia i Gdańska umieszczana jest Gdynia, ale może brakować stolicy Pomorza Zachodniego. Lublin bywa reprezentatywny dla Polski Wschodniej, Trójmiasto często zastępuje Szczecin jako główny (bo potrójny?) ośrodek w Polsce Północnej. Jeśli pozostać przy „zobiektywizowanej”, warszawskiej optyce trudno znaleźć kontekst, w którym Szczecin nabierałby cech wyjątkowości odróżniającej go od Rzeszowa, Bydgoszczy i Olsztyna. To centralistyczne podejście w rodzimej tradycji jest obowiązujące na zadziwiająco wielu polach i pozostaje znamienne dla rozumienia porządku organizacji państwa, w którym nie-warszawskie stanowi dopełnienie, uzupełnienie obrazu całości symbolizowanej i prawdziwie konkretyzującej się w mieście prawdziwie stołecznym. Szczecin może zatem co najwyżej pocieszać się, że daleko w oddali za nim majaczy Opole, miasto żałośnie małe, regionalna stolica niepoważana, stworzona niejako na siłę, właśnie dla dopełnienia opowieści, w której odmienność kulturowa i językowa zostaje oswojona (uwaga: to zdanie zawiera głośną nutę sarkazmu, proszę nie buntować opolan przeciw autorowi). Tak czy inaczej wszyscy zgodnie płacimy realny i symboliczny warszawski trybut nieśmiało i bez przekonania podnosząc dla spokoju sumienia postulat decentralizacji.

Jeśli nie przystawać na tę centralistyczną grę, to może zweryfikować swój sukces względem graczy z tej samej półki? To znaczy: kogo? Wrocław – tradycyjny sparingpartner – przeszedł do własnych rozrywek, w których za sprawą przyjętego modelu i tempa rozwoju stał się stolicą regionu rywalizującego o najwyższe cele. Gdańsk podobnie, przynajmniej werbalnie i symbolicznie, rangą promotorów i realizowanych przedsięwzięć oraz dorobkiem kulturowym, uzasadnia spoglądanie w inną stronę. Nie mamy tradycji i przekonania, by na poważnie mierzyć się z sukcesami Lublina, Olsztyna i Bydgoszczy, znajdując dla tego uzasadnienie w potencjale ludnościowym Szczecina. Już w ogóle nie sposób dobrać się do Katowic, przecież miasta „zbyt małego”, ale napędzanego potencjałem Śląska. Jakoś trudno znaleźć tu dla nas odpowiednie boisko, prawda?

Szukamy dalej? Tu w sukurs przychodzi Aleksander Buwelski, który podczas rzeczonego spotkania postawił tezę, że Szczecin chce grać w II lidze i wygrywać z rywalami trzecioligowymi. Autor tych słów miał na myśli poziom troski o kapitał ludzki, ale dotknął bardziej fundamentalnej kwestii. Dotyczy ona przedmiotu aspiracji, zrozumienia reguł i prawidłowości, które sprawiają, że miasto jest miastem niezależnie od swej historii i wielkości, a przede wszystkim za sprawą spraw i ludzi, którym jest poświęcone. Najgorzej, jeśli ludzie i sprawy nie zostają dogadani, a miejskość musi otrzymać podpórki. Parafrazując klasyczny bon mot, być może dobrze wychodzi ewentualnie ta rywalizacja, w której Szczecin zostaje mistrzem Szczecina. To – mimo wszytko – też jest jakieś rozwiązanie.

Ksiądz Mieczysław Maliński jedno ze swych opowiadań o nadziei poświęcił człowiekowi nieustanie narzekającemu na swój los. Pewnej nocy przyszedł do niego anioł i zabrał do magazynu. Tam pokazał mu ogrom krzyży najróżniejszego rodzaju i zaprosił naszego bohatera – malkontenta, by wśród nich znalazł wreszcie najbardziej dla siebie odpowiedni. Ów człowiek z zapałem (i nadzieją) zabrał się do poszukiwań, wybierał, przebierał i oczywiście wciąż miał jakieś zastrzeżenia. Ten za ciężki, tamten uwiera, inny za długi i zawadza o nogi. Wreszcie dość zrezygnowany i gdzieś z boku dojrzał niepozorny krzyż o zachęcającym wyglądzie. Przymierzył się do niego. Nie za duży, leży wygodnie, „w sam raz jak dla mnie” – stwierdził wobec anioła. Macie Państwo rację; znalazł swój własny, niesiony co dzień krzyż, zaplątany wśród wielu innych, potrzebujący odkrycia, ale także akceptacji dla niego i dla siebie. Mógł go ze sobą zabrać.

Nie aspiruję tu do rozstrzygającej odpowiedzi na pytanie: kto i co ma być dla sukcesu Szczecina punktem odniesienia? Chyba wiele jest jeszcze do wyrażenia w kwestii tego, czego istotnie szukamy. Liczymy na kolejne żywe i owocne dysputy pod auspicjami Instytutu Studiów Regionalnych. Będziemy zadowoleni, jeśli uczestnicy zechcą coś stamtąd zabrać, jeśli miasto (my wszyscy) będzie zainteresowane kolejnymi aniołami. Takie sny bywają przydatne, jeśli następuje po nich przebudzenie.