Sławomir Doburzyński
Korzystamy z coraz lepszej infrastruktury, ale pozostajemy zanurzeni głęboko w dawnej mentalności i strukturalnym braku szacunku dla państwa. Nie zmieniając tego na podstawowym, lokalnym i regionalnym poziomie, nie jesteśmy w stanie skutecznie zmierzyć się z takimi wyzwaniami, jak nawracająca fala zachorowań i jej społeczno – ekonomiczne skutki.
Nie sprawdzają się prognozy dotyczące gorącego lata. Dzięki temu życie w mieście nie przyniosło nowej fali problemów, których ewentualność przewidywaliśmy wiosną. Nie zmienia to postaci rzeczy, że brak opadów jest elementem postępującego deficytu wody noszącego znamiona poważnego kryzysu lokalnie i w skali kraju oraz katastrofy w kategoriach globalnych. Publikacji na ten temat przybywa, pewne działania na poziomie kraju – z pewnością niewystarczające – zostają podejmowane. Najwyraźniej jako społeczeństwo wagę zagadnienia odczuwamy pobieżnie, bowiem presja publiczna na podejmowanie przez odpowiednie urzędy i służby zdecydowanych decyzji jest wciąż znikoma. Rozłożony w czasie proces nas uspokaja, jakby dostrzegalnych symptomów stepowienia i wyczerpywania się zasobów wody, a także jej systemowego marnotrawstwa, było za mało.
To zapewne istotny aspekt naszej społecznej natury. Mamy skłonność, by doceniać problemy, które podlegają dekretowaniu i poddawane są administracyjnej machinie decyzyjno – zarządczej. Brak reakcji władzy oznacza marginalizację zagrożeń. Jeśli w wielu kwestach – także w kwestionowaniu logiki działań władz – jesteśmy skłonni się aktywizować, a nawet organizować, to już ocenę szeroko rozumianej rzeczywistości i porządkowanie wymiaru publicznego, politycznego czy gospodarczego pozostawiamy raczej specjalistom, administracji właśnie, politykom traktowanym ze wszelkimi tego pozytywnymi i negatywnymi konsekwencjami jako kadry ekspercko – reprezentacyjne, wynajęte do martwienia się za nas. Interpretacja bardziej złośliwa widzi w tym „słowiańskość” wiążąca to pojęcie z etymologią angielskiego slavery, niewolnictwa jako przypadłości i stanu umysłu społeczeństwa niemal genetycznie nastawionego na poddaństwo i słuchanie swych panów. W ujęciu bardziej wyrozumiałym wciąż nie dość udolnie doganiamy postępująca złożoność świata, niezdolni do uzyskania umiejętności reagowania na nią w sposób adekwatny, wybierając z arsenału zachowań zbiorowych i indywidualnych, jako świadome podmioty, a nie przedmioty historii. Ma to być wina takiej a nie innej historii właśnie, słabość etyki katolickiej względem protestanckiego bękarta, wiary i związanej z nią wizji świata zorientowanej na aspekt chwały, a nie na dramat i znój doczesności, deficyt społeczności o mentalności chłopskiej, zagubionej w świecie urządzanym przez mieszczan. Jakby nie rozpoznawać przyczyn i przebiegu konstytuowania instytucji i postępowania z nimi, nawet jednostkowe przykłady sprytu czy biegłości, którymi się chlubimy, stanowią wbrew intencjom potwierdzenie faktu, że instytucje te nam ciążą. Tym bardziej więc uważamy, że ich rolą jest opisanie, wytłumaczenie i uporządkowanie świata, jako choćby i opresyjnej w swym charakterze usługi względem zbiorowości mogącej wobec urzędu zbić się w wygodną masę. Urząd i prawo są dobre, jeśli żyją za nas część naszego życia, przede wszystkim tę związaną z poczuciem odpowiedzialności.
Jak sądzę, reagując na zagrożenie stwarzane przez COVID-19 i postępowanie władzy w tej sytuacji w dużej mierze daliśmy wyraz opisywanej tu postawie. To samo tłumaczy pogardę wobec – siłą rzeczy – nie dość efektywnego systemu egzekwowania odseparowywanego od siebie prawa, oczekiwanego, ale nie akceptowanego. Władza to wie, jako frontowy policjant i strażnik miejski oraz jako podejmujący strategiczne decyzje minister działa w tym samym układzie symbolicznych i instytucjonalnych odniesień. Jest w nim zaklęta i pesymistyczna wizja nieskuteczności twardych nakazów, i ślepy optymizm – z ducha i formy husarsko – powstańczy, i świadomość wagi decyzji, których lepiej nie podejmować, bo przecież nie są zakorzenione w upowszechnieniu etyki odpowiedzialności. Wiara w system – a nie we własny los, wagę słów i podpisu oraz historię symbolizowaną przez średniowieczne katedry, których wokół nie ma – to wszystko sprawia, że raczej pełnimy funkcje, niż przeżywamy świat. Funkcja urzędnika i petenta pozwala jakoś odnajdywać się w umowności struktury.
Reagujemy na swój sposób racjonalnie, ale krótkowzrocznie. Trudno na takich fundamentach budować nadzieje na pomyślność w kolejnych dekadach, czy tym bardziej w nadchodzących pokoleniach. Dysonans rzuca się w oczy przy niemal każdym akcie zatrzymania na miejskim przystanku tramwaju czy autobusu oraz akcie wymiany jednych podróżnych na innych. Doczekaliśmy się eleganckich, przestronnych i wygodnych wagonów, dostosowanych do potrzeb użytkowników o zróżnicowanym wieku, sprawności i oczekiwaniach. Gdy otwierają drzwi, zazwyczaj trudno z nich jednak wysiąść, zwłaszcza na przystankach śródmiejskich i najważniejszych pętlach. Grupki wsiadających mają skłonność do formowania zwartej ściany zdeterminowanej do jak najszybszego dostania się do środka, z niejakim trudem wycofującej się pod wpływem konieczności wypuszczenia wysiadających. Z perspektywy widza na przystanku wygląda to podobnie. Najpierw oto następuje stłoczenie pod wpływem impulsu „nadjeżdża!”, później ma miejsce wywołana niezmiennym zaskoczeniem reakcja „o! wysiadają! trzeba się cofnąć”, by wreszcie dopełniła ją determinacja, by odzyskać utraconą inicjatywę, wyrażona myślą „teraz ja!”. Pojazd jest wygodny i bezpieczny, rzadko odjeżdża bez chętnego. Całym sobą wyraża miejskość ukierunkowaną na realizację ideału transportu publicznego, w którym dobro jednostki znajduje afirmację w rozwiązaniu opartym na kulturze współdziałania, służebności technologii, ideale chronienia środowiska. Wszystko na nic. Im ciszej, płynniej i szerzej otwierają się wrota elektrycznego pojazdu, tym bardziej daje o sobie znać pierwotność i egoizm wlewających się do niego instynktów, wzroku wypatrującego przestrzeni (koniecznie siedzącej!) tylko dla siebie. Wnosimy do transportu publicznego i sfery publicznej swoją pogardę dla ich publicznego charakteru, dla struktury, w której odpowiedzialność samorządu ma zastąpić nasze bezhołowie. Im nowszego taboru użyjemy, tym lepsza okazja by okazać, że potrzebujemy regulaminów wsiadania i wysiadania, noszenia maseczek, regulacji, struktur, systemu, bo inaczej łatwo się pozabijamy.
Taka poparta codzienną wielokrotną obserwacją refleksja wydaje się niezbędna, by zmienić w sobie burzę emocji w konkret i nadzieję właściwe działaniu. Jako zbiorowość wypracowaliśmy w sobie przynajmniej prymat noszenia (w większości) maseczek, gdy wsiadamy do tramwaju czy autobusu, choćby i pustawego. Wyrabiamy w sobie jakąś świadomość, a może nawyk, w którym sens i efekt wystają poza czubek własnego nosa. W jakimś stopniu uczymy się tak być ze sobą razem, choć to obecność bardziej osobna niż dawniej. Niewiele, ale właśnie tyle, by dawać początek jakiejś nadziei. Tym, którzy nie rezygnują z własnej odpowiedzialności, może to przynajmniej dawać poczucie, że swoje życie możemy i powinniśmy żyć tu i teraz, także i przede wszystkim przebywając wśród Innych, budując lub odbudowując przestrzeń publiczną nie jako „psi obowiązek” wynajętego przez nas samorządu, ale jako wyzywanie do indywidualnej i zbiorowej postawy.
Praktyka codzienności i żywy kontakt z innymi ludźmi przekonują najdobitniej, że potrzebujemy bezwzględnie zaangażowania w zmaganie z realiami życia w epidemii, jakie będą udziałem nas wszystkich. Które – prawdopodobnie – z nową intensywnością będą nas dotyczyć w ciągu najbliższych miesięcy czy tygodni. Być może tym razem złe przeczucia się sprawdzą. Z całą pewnością koszty wszelkiego rodzaju okażą się wyższe, jeśli wciąż poprzestaniemy na oddaniu inicjatywy w działaniu państwu, dla siebie rezerwując rolę wykonawcy zakazów i obostrzeń. Jak widać, ani to skuteczne, ani godne naszego szacunku. Rozejrzyjmy się zatem wokół siebie, czy aby wszystko, co może i powinno być zrobione wobec prawdopodobnego jesiennego wzrostu zagrożenia, zostało przez NAS zrobione? Zapytajmy o to samorząd, może sąsiadów, samych siebie. Jesteśmy mądrzejsi o świadomość tego wszystkiego, co działo się wiosną, w jak wielu obszarach nasze życie uległo radykalnej zmianie. Jak się wydaje, trzeba pomyśleć o robieniu zapasów, może przyjrzeć się politykom publicznym, a może też wspólnie nauczyć się na nowo dobrze korzystać z autobusu i tramwaju. Pewnie nie zbudujemy w biegu nowej jakości społeczeństwa obywatelskiego, ale przeżywając pamięć Powstania Warszawskiego możemy efektywnie przygotowywać się na zmaganie z groźnym przeciwnikiem. Jakby nie było, to znów jest sprawa życia i śmierci. Przynajmniej więc odpowiedzialnie o tym porozmawiajmy, póki mamy dla siebie jakieś „przed”.