Zbigniew Jagniątkowski
Jeśli Szczecin ma być nadodrzańskim Disneylandem, to dlaczego nie na pełen etat? No, chyba że nie o takie miasto nam chodzi.
Odwołanie regat The Tall Ships Races 2021 i konsekwencje tego faktu dla Szczecina są symptomatyczne. To poniekąd znak niepewnych, pandemicznych czasów, w których trudno o jednoznaczną stabilność i pewność realizacji tego rodzaju przedsięwzięć. Na krawędzi stanęły przecież igrzyska olimpijskie, dopiero ogromna determinacja wciąż zamożnej Japonii przy nie mniej ogromnych wydatkach i stratach finansowych sprawiają, że impreza się odbędzie, nawet w postaci mocno okrojonej i bez charakteru międzynarodowego święta na trybunach. Zawieszone w tym roku bałtyckie regaty nie mają takiego zaplecza finansowego, w odróżnieniu od igrzysk ich aspekt sportowy ma znaczenie czwartorzędne i jedyny istotny kontekst ich realizacji ma charakter finansowy. Miasto podejmując odważną decyzję o utrzymaniu terminu nadodrzańskiego świętowania i nadaniu mu nieco bardziej lokalnego charakteru w gruncie rzeczy przyznaje wprost, że morskie zmagania są tu jedynie dość przypadkowym dodatkiem. Żaglowce i nabrzeże to atrapa brakującego miastu rynku i dorocznego jarmarku. Jeśli coś miałoby się przeciwstawić fecie trzeba dla niej wprowadzić własne reguły i mimo wszystko dopełnić tradycji.
Można dyskutować o tym, czy dotychczas postępowano słusznie zdając się na operatywność biznesowego partnera dysponującego prawami marketingowymi do imprezy, a więc w gruncie rzeczy przede wszystkim szyldem. Faktem jest, że Szczecin wykonuje pierwszy samodzielny, symboliczny krok w kierunku zdefiniowania własnej wersji nadodrzańskiego karnawału. Dokonuje się to w okresie niepewności związanej z wychodzeniem z pandemicznych obostrzeń, zainteresowaniem turystów z regionu, kraju i zagranicy, delikatną sytuacją finansową gospodarza, ale także nieokreślonym statusie materialnym gości coraz bardziej atakowanych widmem inflacji. To będzie inne święto niż wcześniejsze, nawet jeśli dla postronnego obserwatora niewiele się zmieni. Być może to szansa aby przekonać się, że potrzebujemy czegoś więcej niż po stokroć wyśmiewane ogródki z piwem i scena przy jednym brzegu rzeki i diabelski młyn na drugim. Może właśnie teraz miasto potrafi odważniej spojrzeć na siebie i inaczej spojrzeć na przestrzeń festynu oraz możliwości spotykania się, zabawy, refleksji i uczestniczenia w misterium miejskości w szerszym wymiarze. Model polegający na dostarczaniu ludowi przez władcę igrzysk i chleba jawi się jako coraz bardziej anachroniczny, nawet jeśli w powszechnym odbiorze wciąż spotyka się z niemą akceptacją. Nie łudźmy się, że ograniczenie do prowincjonalnych rozrywek nie przekłada się w dłuższej perspektywie na prowincjonalność ambicji i codzienności.
Byłaby pewna logika w tym, aby Szczecin konsekwentnie zdefiniował się jako nadodrzański lunapark, miejsce odbywania się festynu przekraczającego ramy trzydniowego „święta żaglowców” i zjazdu food truck’ów. Jeśli już, to wymaga to jednak kolejnej odważnej decyzji i gruntownego namysłu nad modelem finansowym przedsięwzięcia, a co za tym idzie – zdecydowanych działań organizacyjnych i inwestycyjnych. Póki co nieokreślony status przestrzeni rozciągającej się między Podzamczem, Wałami Chrobrego a Łasztownią i Wyspą Grodzką po środku paradoksalne pozostawia duże pole manewru. Łatwiej tu o doraźne rozwiązania z zamknięciem ruchu i położeniem mostu pontonowego włącznie, ale z każdym rokiem to już coraz bardziej niewystarczająca prowizorka. Podobnie jak w przypadku decyzji o nadaniu nowej jakości deptakowi na ulicy Bogusława także tu odkrywamy naturalną kolej rzeczy dziesiątki lat po innych. Tak się nie zdobywa pozycji i prawdziwych profitów. Ten proces może przybrać taką lub inną postać, ale z pewnością wymaga wizji i menadżera wraz z jasną koncepcją zysków ekonomicznych dla miasta i innych elementów jego rozwoju.
Bardziej zasadnicza kwestia dotyczy koncepcji szczecińskiego waterfront, już nie tylko jako scenerii festynowej, ale reprezentacyjnego, szczególnego zasobu miasta. Na tle zamieszania z organizacją regat i wieńczącego ich jarmarku widać wyraźnie, jak niewiele udało się w tym względzie dokonać i jak wciąż daleko miastu do optymalnego rozwiązania problemu leżącego odłogiem od zakończenia wojny. Za chwilę to będzie już 80 lat, ani się obejrzymy, jak upłynie wiek. Po raz 80. i setny powtórzę więc, że wystarczy pojechać do Gdańska czy Bydgoszczy, nie mówiąc już o Hamburgu, by zauważyć, że zaniedbujemy naprawdę najistotniejsze kwestie dla miasta o takim charakterze, jak Szczecin. Czy tylko ja uważam, że sukces lub porażka takich czy innych regat to tylko przyczynek do bardziej zasadniczej rozmowy o tym, jakiego miasta oczekujemy i co powinniśmy z nim zrobić?