Tekst został opublikowany w tygodniku „Polityka” 40.2023 (3433) z dnia 26 września 2023

Tej jesieni stawiamy na spacery – nie tylko na te do urn wyborczych. Inspiracją może być friluftsliv, kolejny trend importowany ze Skandynawii.

Kopiowane od naszych północnoeuropejskich sąsiadów pomysły na przetrwanie tej bardziej ponurej części roku – kto jak kto, ale Skandynawowie wiedzą, jak przeżyć miesiące w ciemności – mają różne oblicza. Duńskie hygge, czyli tworzenie atmosfery przytulności poprzez obstawianie się świecami zapachowymi albo łańcuchami małych lampek, kocami i pumpkin spice mocca cappuccino, lub inną równie skomplikowaną pseudokawą z sieciówki, to najbardziej popularna metoda. O jej popularności świadczy choćby to, że w Warszawie czy Gdyni działają kawiarnie ze słowem hygge w nazwie. Przez te ostatnie kilka lat wokół poszukiwania utraconej przytulności stworzył się cały marketing, bo jak wiadomo w kapitalizmie nic, co nie jest kupione – a więc świadczy o sile nabywczej – się nie liczy. Potem pojawiły się inne zjawiska: lagom (szwedzki styl lansujący równowagę), fika (świętowanie małych przyjemności) czy koselig (po prostu norweskie hygge) – każdy ma swoją charakterystykę, ale zakłada mniej lub bardziej wprost odcięcie się od ponurej pogody w domowym zaciszu.

Tymczasem są też inne trendy lajfstajlowe, czy może należałoby powiedzieć tradycje, które nie wymagają ani alienacji, ani całego tego zakupowego zamieszania. Wręcz przeciwnie – wcale go nie potrzebują. Friluftsliv, bo o tym, niepomiernie trudniejszym do wymówienia niż hygge zwyczaju mowa, to po prostu bliskość z naturą. Określenie powstało z połączenia norweskich słów fri, luft liv, czyli wolny, powietrze i życie, a wymyślił je dramatopisarz i poeta Henryk Ibsen. Użył go dosłownie dwukrotnie w swojej twórczości, ale to wystarczyło. Co ciekawe, według literaturoznawcy Daga T. Elvina, który wygłosił na poświęconej Ibsenowi konferencji referat dotyczący zjawiska friluftsliv w jego twórczości, autor „Domu lalki” szukał w tamtym czasie sensu i celu egzystencji. Owa bliskość natury ma więc wymiar nie tylko fizyczny. Chodzi tutaj o zrozumienie – pisze Elvin – swojego duchowego i materialnego jestestwa poprzez kontakt z przyrodą. Przyznacie chyba państwo, że żadne gapienie się w świecę o zapachu wanilii i ciastek babuni tego nie da…

Zostawiając jednak egzystencjalne wyzwania Ibsenowi, koncepcja, którą nazwał, dobrze łapie skandynawską potrzebę bliskości z naturą. Jeśli wierzyć przewodnikom i periodykom o tematyce turystycznej, friluftsliv jest częścią norweskiej codzienności od zawsze. Bez spaceru czy marszu nad fiordem, czy między iglastymi drzewami nie ma dobrego życia. I nie chodzi tu o podszyte ambicją zdobywanie szczytów albo rozbijanie drogich namiotów w efektownych lokalizacjach, żeby następnie złożyć z tego raport w social mediach. Świeże powietrze, trochę zieleni lub brunatnego błocka jest samo w sobie wystarczająco dobre. Cytowana przez serwis BBC blogerka Angeliqa Mejstedt tłumaczy, że „friluftsliv jest mocno zakorzenione w skandynawskiej tradycji i wytrzymało starcie nawet z urbanizacją”. Działające w tamtych rejonach organizacje turystyczne i harcerze prowadzą akcje edukacyjne dla mieszczuchów, aby pamiętali oni o tym, jak ważne jest obcowanie z naturą. Przypominają pewnie o słynnym powiedzeniu, które krąży między fanami aktywności na świeżym powietrzu: „nie ma złej pogody, są tylko źle dobrane ubrania”.

Co więcej, tradycję wspierają niektórzy pracodawcy. „Mamy luźne podejście do godzin pracy, wierzymy, że nasi pracownicy są najbardziej efektywni, gdy sami wybierają sobie godziny pracy. Oznacza to, że w ciągu dnia, gdy świeci słońce mogą się cieszyć pełnią friluftsliv, a pracować, gdy zapadnie zmrok” – wyjaśnia w BBC Jakob Palmers, właściciel agencji grafików z siedzibą w Oslo. Pomysł jest rzeczywiście inspirujący i zupełnie inaczej rozkłada równowagę sił w układzie work-life balance. A więc można gasić świece i wychodzić na spacer – najlepiej z kocem, żeby być przygotowanym na zmianę pogody.

 

Czytaj także: